troche o filmie liga sprawiedliwosci zacka snydera 2021

Błogosławieni ci, którzy uwierzyli mimo podszeptów zdrowego rozsądku. A jacy widzieli sens w usprawiedliwianiu przegranej sprawy. O "Lidze Sprawiedliwości Zacka Snydera" będą rzeczywiście robić w przepisach do marketingu – jeśli reżyser pozna ten krok wiary, o czym zadecydują wyświetlenia i subskrypcje, trąby jerychońskie będą przy fanowskiej wrzawie małym piwem. Wybaczcie biblijną retorykę, będzie jej więcej. Obecne w efekcie opowieść o zmartwychwstaniu – na ekranie i gra nim.

Cóż, nawet, jeżeli nie zaskoczyło, wierni tak czy siak mogą odtrąbić tryumf – do powrotu Supermana i firmy doprowadzili wyłącznie gorącymi modłami. Mamy do czynienia z jak innym jak jedynym przykładem mitu obleczonego ciałem; mitu, który nie tyle modeluje popkulturę, co tenże został przez nią wymodelowany. Wiadomo nie sposób zajrzeć do salek konferencyjnych siedziby HBO i przejrzeć skrzynek mailowych decydentów z Warnera, żeby poznać faktyczne powody, dla których Snyderowi dano na ten eksperyment. Nieważne. Komunikat jest jasny: wyście to stworzyli. A planuje się wierzyć w iluzję, że jako fani oraz widzowie liczymy na dodatek wpływ, że na okres przestają dzielić się tabelki, arkusze, algorytmy również doświadczenia rynku, a vox populi waży wysoce niż pieniądz. Oczywiście, Hollywood nie zna demokracji innej niż ta wychodząca z procentowego podziału zysku – choć kusząco jest myśleć, iż wtedy swoje głosy, posty, tweety i hashtagi ukształtowały rzeczywistość. Bez małego ruszenia nikt nie rzuciłby Snyderowi złamanego grosza – przecież "Liga Sprawiedliwości" była klapą. Jednak stosując mu czas i pieniądze na dokrętki i przemontowanie ostatniego filmu, zarówno studio, kiedy oraz HBO wiedziały, co powodują. Istniała wówczas decyzja czysto komercyjna, albo – gdy człowiek woli – faryzejska.

Film Snydera pozostaje arcyciekawym casusem, trzymamy w kraju do tworzenia z niczym dziwnym jak kampanią reklamową rozkręconą przez docelową publikę także przed zapadnięciem samej decyzji o realizacji. Widz był się młotkiem oraz gwoździem zarazem, lecz najwidoczniej jakiś droga jest wyjątkowy: Snyder odzyskał opiekę nad ukochanym projektem, który przed laty, z uwag osobistych, musiał wypuścić z rąk. Fani wyszli zwycięsko z rozpoczętej dawno batalii. A studio oraz HBO otrzymały okazję na "największe filmowe wydarzenie doby pandemii". Trudno wymarzyć sobie bowiem lepszą chwilę na premierę "Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera", oraz świadczę więc bez grama sarkazmu. Brak konkurencji kinowej oraz nieobecność dużych pracy za grube miliony chodzi właśnie na pomoc tego tytułu, choć ewidentnie stanowił on zamierzany pod telewizory. Przycięty format objawu to jedno, czym niezwykłym jest pewna serialowa proweniencja projektu – czterogodzinną kobyłę podzielono na punkty, z jakich każdy zamyka się cliffhangerem i zaczyna czarną planszą. O dziwo, wada ta przysłużyła się roztrzepanemu, długiemu gdy na hollywoodzkie standardy filmowi. Posegregowano go także dostosowano bez utraty dla wprowadzonej weń grze, a bez tej sztuczki nagłe, gładkie doświadczenia z tematu do przedmiocie istniały i ciężkie, również oryginalne. Zwłaszcza że Snyder sobie pofolgował, wykorzystał bodaj każdy pomysł, jaki doświadczyłeś mu przez górę i pozbierał wszystko, co cztery lata temu zleciało na ziemię montażowni. filmyzlektorem.pl/komedia-romantyczna/

Film wymiernie na tym zarabia, dograne sceny zwiększają mu brakującego poprzednio kontekstu, rozwijają motywacje postaci, często tych stojących po ciemnej stronie mocy (zbędny powtarza się jedynie konfundujący epilog, na który najwyraźniej Snyderowi zabrakło pomysłu – dokleił tam wszystko, co nie zmieściło się nigdzie indziej, wraz ze częścią z Jokerem, marną zarówno scenariuszowo, kiedy również realizacyjnie). Oczywiście, pomimo całego szumu otaczającego film Snydera, mimo owych przeróbek i dokrętek, mimo zapewnienia twórcy o odrębności jego jedynej wizji, to natomiast wciąż ten sam film, fabularnie i strukturalnie. Niby dużo tu nowości, lecz mało kolei w DNA, nie jest mowy o przesuwaniu kosteczek w scenariuszowym szkielecie. Ot, sceny dialogowe są dłuższe, scenariuszowe luki o moc młodsze, zaś akcja gęstsza. Wyleciały też, oczywiście, dokrętki dokonane przez Jossa Whedona, jaki w 2017 roku zastąpił Snydera na reżyserskim stołku. Zatem – możecie odetchnąć z pomocą – nie straszą obecnie z ekranu wymazane cyfrową gumką wąsy Henry'ego Cavilla.

Na powrocie Snydera najwięcej ugrali Cyborg i Steppenwolf. Ten doskonały był się istnym monstrum Frankensteina, nareszcie pokochanym i zrozumianym przez swojego stwórcę. Ten kolejny, poza nową lśniącą zbroją, zyskał wiele bardzo, mianowicie osobowość. Widzimy go zawsze, gdy kaja się na klęczkach przed wysłannikami swojego gościa, Darkseida (który jeszcze jest tutaj swoje pięć minut), określając mu się ze znajomej indolencji. Historia obydwu potoczy się zresztą nieco inaczej i prócz czarnego, żałobnego stroju Supermana to prawdopodobnie najjaskrawsze zmiany. Batman jest dość wiele do roboty, rozciągnięto wprowadzenie Wonder Woman, a i Flash jest rację się popisać, zanim do jego drzwi zapuka Bruce Wayne. To wszystko albo kosmetyka, albo sceny wzbogacające kontekst. Ponadto nie ma sensu wyliczać, co się zmieniło, to że zadanie dla tych, którzy skandowali "Release the Snyder Cut!".

Odpowiedź na pytanie, która opcja jest czystsza, nie jest całkiem takie proste. Snyder nie wyeliminował błędów kinowej "Ligi"; to nieco trudne zadanie – są zbyt głęboko zakorzenione w glebie, z której wyrosła ta sprawa. Odsłona firmowana jego imieniem z stabilnością jest krótsza, nie tylko fabularnie, a również stylistycznie. Trudno odmówić reżyserowi konsekwencji w portretowaniu superbohaterów jako formie spiżowych, mitycznych – dlatego wszystka spośród nich posiada swój moment pozycji w slow-motion, gdzie ukazana jest jak posągowy heros, z błyskawicami przecinającymi pochmurne niebo oraz hipnotycznym, kaznodziejskim głosem Nicka Cave’a śpiewającym o antropocenie. Nie chodzi za tymże przecież głębsza refleksja, ani na moment nie da się zapomnieć, że wszystko to istnieje w niegościnnym świecie Zacka Snydera. Popularne oraz niewysłowione sensy dostały w jego osobie dodatkowo w ewangelii o nadludziach, którą stworzył dla siebie.

Filmowa planeta DC orbituje już wokół innego słońca, a Zack Snyder powiedział te słowo. Jego najambitniejsze przedsięwzięcie wcale nie sprawdzi swojego kraju, ale spokojna głowa – fani na pewno dopiszą apokryfy, dumając ponad tym, co umiało się wydarzyć. Kto wie, żyć zapewne wtedy jest obecnie ostateczne zwycięstwo reżysera. Nowa-stara "Liga sprawiedliwości" scementuje status twórcy największych superbohaterskich dzieł, których wcale nie nakręcono.

opis falling 2020

Kiedy Sverrir Gudnason pojawia się po raz pierwszy w otwierających minutach "Jeszcze jest czas", nie może go wyraźnie, bo kamera filmuje aktora przez szybę. Świadom, że oglądam obraz w reżyserii Viggo Mortensena i z Viggo Mortensenem w obsłudze, założyłem, że to może John Petersen, w jakiego zabiera się tylko on. Pudło. Osoba z otwierającej film retrospekcji to rodzic Johna, Willis, raz wykonywany przez Lance'a Henriksena, a raz właśnie przez Gudnasona. Nie wiem, czy moja wada była jedyna, lub może zaszedłem w zastawione przez Mortensena-reżysera sidła. Grunt, iż te kilka minut ekranowej iluzji, gdy Gudnason wygląda jak Mortensen, procentuje tematycznie. Oto rodzic oraz syn, właśnie do siebie podobni, a dodatkowo tak bogaci.

Mortensen w prywatnym debiucie reżyserskim opowiada o napiętej relacji między dwoma Petersenami: Johnem a Willisem. Konserwatywny farmer z Południa choruje na uzdrowieniu również przeprowadza się do Los Angeles, aby zamieszkać ze własnym synem, jego partnerem (Terry Chen) i uczoną przez nich wspólnie córką (Gabby Velis). Pod jednym dachem spotykają się tu dwa światopoglądy, dwie postawy, dwie Ameryki. Willis jest antypatycznym mizantropem, który wyszczekuje na lewo również obowiązek kolejne homofobiczne, rasistowskie i seksistowskie obelgi. John to natomiast liberalny gej głosujący na Obamę. Jeden naród, jedna krew, dwa różne światy.

Mortensen z premedytacją inscenizuje starcie, które wybrzmiewa również na celu osobistym, kiedy również uniwersalnym, w klasie mikro oraz makro. Podzielona grupa jest tu komórką podzielonego społeczeństwa, gdzie południe wadzi się z północą, lewica z prawicą, a patriarchat z LGBT, obie strony okopane w domowych dwóch wieżach z kości słoniowej. Mortensen – nie tylko reżyser, a i scenarzysta (oraz autor muzyki) – sugeruje, że globalne podziały zabierają się teraz w polskich domach. Mówi wprost: nic dziwnego, że panowie nie potrafią się porozumieć, jeśli nawet autor nie może znaleźć płaszczyzny porozumienia z synem (oraz vice versa). "Jeszcze jest czas" przynosi więc filmowe proszenie o możliwość komunikacji. Filmy za darmo

Starcie Willisa z Johnem to też pojedynek aktorski. Mortensen wyciąga Henriksena z drugiego celu oraz odprowadza go ze smyczy. Willis jest warczącą, kąśliwą, antypatyczną bestią i Henriksen z premedytacją nie podejmuje się w powściągliwość, ziejąc jadem na lewo i zasada. Tym ciekawiej wypadają nieliczne momenty, gdy ojciec opuszcza gardę i usuwa słabą stronę, zwłaszcza w związku z wnuczką – że dobrą osobą, dla jakiej nie uważa na podorędziu jakiejś zniewagi. Mortensen jako John okupuje przeciwny biegun ekranowej ekspresji. Cała jego działalność polega na trzymaniu emocji pod opieką, na sugerowaniu wewnętrznego zmagania, aby pozostać spokojnym zaś nie dać się wziąć na pewną wulgarną przynętę ojca. Henriksen wali na oślep jak z automatu, Mortensen jest zaś strzelbą, która za każdą cenę czyni nie wystrzelić. Trajektorie bohaterów otrzymują się na torze kolizyjnym: jeden wymaga w efekcie stonować, drugi musi wreszcie wybuchnąć. Pytanie, czy spotkają się w pół drogi, czy zniszczą siebie nawzajem.

"Jeszcze jest czas" najciekawsze jest dokładnie tutaj, w historiach między Henriksenem a Mortensenem. W terminach, gdy Mortensen-reżyser bada połać ziemi niczyjej między nakreślonymi dość dużą krechą opozycjami. Jak mówić? Jak rozpoznać granicę tolerancji? Jak długo znosić atak? Jak odróżnić asertywność od egoizmu? Gdzie mija się wolność jednego człowieka, i zaczyna godność drugiego? Gdzie kończy się obiektywizm, i zaczyna symetryzm? To problemy, które potrafią paraliżować i Mortensen portretuje ten impas, żeby go przepracować. Nie do końca mu się jednak udaje. Między innymi dlatego, że pat między rodzicem i synem to dramat bez dramaturgii. Niestety: Mortensen dość szybko przestaje poznawać nowe kartki również po prostu robi kolejne okrążenia po błędnym kole. Impas trwa.

Materiałem do przełamania tej stagnacji traktowały być oczywiście retrospekcje. Oglądamy w nich Willisa jako małego człowieka próbującego dźwignąć ciężar ojcostwa. To ważny narracyjny akcent, bo pomaga zrozumieć, jako bardzo przeszłość determinuje relację bohaterów oraz gdy dużo jest ciągle nowa w ich codzienności. Ale reżyser trzyma się jakby w pół drogi. Ot, paradoks: Mortensen wnioskuje, byśmy próbowali wysłuchać oraz zrozumieć nową część, a przecież Willis do celu filmu jest enigmą. Nieprzenikniony Gudnason w działalności Willisa sprzed lat jest sporo wspólnego z starym Johnem-Mortensenem niż ze tradycyjnym Willisem-Henriksenem. I tylko (powtórzę) ten kolor zbliża postacie rodzica oraz syna, to przecież wiele zaciemnia, niż rozjaśnia.

Kiedy Willis mówi do nowo narodzonego Johna "przepraszam, że sprowadziłem cię na obecny świat, żeby mógł umrzeć", czuć tu jakiś mizantropiczny, depresyjny rys – ale scenariusz nie zgłębia tematu. Możemy więc tylko zgadywać, co wpływa mężczyzną również wcale ciągnie się jego gniew. Możemy czuć, albo jego syn istnieje właściwie różny pod wpływem matki (Hannah Gross), przepaści pokoleniowej czy także czegoś nowego. Temat nie w współczesnym, że Mortensen nie odpowiada na te wydarzenia, przecież w aktualnym, że nie zna ich przekonująco sformułować.

Są tutaj jednak duże niejasności, pęknięcia, które zamiast frustrować – frapują. Wątek "męskich" rytuałów przejścia, jakie mają niby budować charakter, i właściwie traumatyzują i zastanawiają (patrz: szukanie na kaczki). Przebłyski czarnego humoru, żeby w sprawie z prezentowanym przez Davida Cronenberga proktologiem (Mortensen twierdzi, że zupełnie nie obsadzonym dla żartu). Ironia momentu, gdy mieszający się z synem Willis spotyka w telewizji "Rzekę Czerwoną" Howarda Hawksa, western w którym symboliczny ojciec John Wayne skacze sobie do oczu z małym synem Montgomerym Cliftem. Jasne, czuć w "Jeszcze jest czas" warsztatowe rozedrganie reżysera-debiutanta. Ale odczuwać też debiutancką szczerość, pasję, chęć powiedzenia czegoś osobistego również ważnego. Pierwsza próba nawiązania kontaktu podjęta.