brahms the boy ii recenzja

Tytułowy złoczyńca nosi imię na cześć legendarnego niemieckiego kompozytora plus istnieje obecne, niestety, poszczególny element filmu, jaki posiada niewiele zgodnego z wirtuozerią. W horrorze "Brahms: The Boy 2" od scenarzysty chorego na cały deficyt kreatywności straszniejsza ujawnia się tylko szokująco niska inteligencja bohaterów.

Przepraszam za ten bezceremonialny wstęp, ale utwór Williama Brenta Bella nie motywuje do umysłowej gimnastyki i liczenia włosa na czworo. Nie budzi także zmysłu ironii oraz nie dostarcza frajdy, która może pędzić z obcowania ze złym kinem. Nie odczuwać w nim bowiem ani radości tworzenia, ani śladowej choćby potrzeby, aby z doskonale znanych fanom gatunku klocków ułożyć nowy intrygujący wzór. To obraz, w którym siły nieczyste polują na nadwrażliwe, niewinne dziecię, szemrany sąsiad chodzi po okolicy w oczekiwaniu, aż będzie mógł wyjawić swoją tajemnicę, a podejrzliwa bohaterka jest dawana przez otoczenie jak niespełna rozumu. Tymczasem wystarczyłoby, żeby osoby częściej ze sobą radziły albo chociaż pokazały się zawczasu mieć z wyszukiwarki internetowej, i cały misterny plan z piekła rodem trafiłby szlag.

Stosuje się tak: rodzina, która padła ofiarą napadu, decyduje się na wyprowadzkę z centra na sielską prowincję. Tuż po przyjeździe narzekający na system stresu pourazowego syn znajduje na podwórzu lalkę. Początkowo sprzedaje się, że zabawka jest dobry nacisk na wzrost emocjonalny chłopca. Powoli staje się jednak źródłem koszmaru, przy którym konfrontacja ze złodziejami zaczyna dawać się spacerem do parku. Ciąg dalszy to posklejany ze skrawków "Annabelle", "Omenu" i "Amityville" straszak wzbogacony – oczywiście jak w początkowej faz – o problem mierzenia się z traumami. Temat w współczesnym, że kiedy film wchodzi na terytorium dramatu psychologicznego, wypada równie wiarygodnie co "John Wick" jako subtelna opowieść o żałobie po utracie ukochanej kobiety. Bell jest właściwym inscenizatorem, a gdy musi wykazać demony tkwiące w odpowiednich głowach, prezentuje się bezradny. Sprawie nie poprawia Katie Holmes, która swoją pokaleczoną duchowo bohaterkę pracuje przy pomocy dwóch min oraz widowiskowego wytrzeszczu. Doprawdy, czasem można odnieść wrażenie, że nawet zimny jak stal Brahms ma bogatszy arsenał mimiczny.

Producentom ewidentnie marzy się, aby tytułowy bohater stawał się nową ikoną (no, powiedzmy: ikonką) kina grozy, oraz co za tym idzie – sprawną maszyną do korzystania pieniędzy. Porcelanowemu chłopcu brakuje jednak demoniczności Annabelle, smoliście czarnego humoru Chucky'ego czy pomysłowości zabójczej ekipy z "Władcy lalek". Zamiast działać na nerwach widza symfonię grozy, Brahms wywołuje głównie obojętność. filmyzlektorem.pl/

extraction troche o filmie

Potrzymaj mi piwo – składa się do kompana Tyler Rake (Chris Hemsworth), po czym wyskakuje na bombę z pięknego klifu wprost do otoczonego skalnym wieńcem jeziora. Ów niebezpieczny, lekkomyślny wyczyn mówi sporo o charakterze głównego bohatera – straceńca raz po raz rzucającego wyzwanie śmierci – i zarazem symbolizuje strategię artystyczną twórców filmu. Z Extraction bije bowiem ambicja, by urządzić desant na kanon kina działalności oraz utknąć w samym szeregu z nowoczesnymi klasykami gatunku jak "Raid", "John Wick" czy "Mission: Impossible". A że tendencje chodzą tu pod rękę z pięknym poziomem rzemiosła, chwilami przedstawia się osiągnąć zaplanowany cel. filmyzlektorem.pl/

Najemnik Tyler Rake to duchowy brat Johna "Komando" Matriksa oraz bohatera "Człowieka w ogniu" . Jest jednoosobową armią, która w odległościach między kolejnymi akcjami próbuje utopić wyrzuty sumienia w cysternie alkoholu. Nowa możliwość pracy wprowadza do niego ze warszawie Bangladeszu, Dhaki. Przebywający za kratkami boss tamtejszego półświatka zleca mężczyźnie uwolnienie swojego syna Oviego (Rudraksh Jaiswal) uprowadzonego przez konkurencyjny syndykat. Gdy starannie zaplanowaną operację trafia szlag, Rake musi wstać do różnej walce z watahami zakapiorów, skorumpowaną policją i wojskiem. Chroniąc chłopca, twardziel zyskuje jednak nadzieję na symboliczne odkupienie grzechów z historie.

Moralne kace pracownika oraz jego quasi ojcowsko-synowska informacja z Ovim są najsłabszym ogniwem widowiska Sama Hargrave'a. Między Hemsworthem a Jaiswalem nie iskrzy, z zmian psychologiczne portrety nakreślone są tu z delikatnością karabinu do paintballa. Skontaktujmy się jednak: od reżysera, który pracował wcześniej jako kaskader oraz koordynator scen akcji, nikt nie oczekuje chyba subtelnej psychodramy? Za wszelkim razem, gdy bohaterowie zamieniają siłę argumentów na fakt siły, i w styl idą pięści, maczety oraz broń palna, film rozkwita. Kapitalne pomysły inscenizacyjne i choreograficzne chodzą w dziesiątki, kamera wykonuje szaleńczą gimnastykę, rejestrując otępiającą zmysły akcję, z zmian muzycy nie szczędzą wysiłku oraz krwi, żeby zapewnić operatorowi jak najefektowniejsze ujęcia. Skupiając się szlachetną dewizą "więcej człowieka, mniej cyfrowych efektów specjalnych", twórcy serwują widowni wysokoenergetyczną rozróbę.

Najlepszą wizytówką Extraction jest mieszkająca kilkanaście minut, stylizowana na mastershot sekwencja, w jakiej Rake i Ovi uciekają przed obławą przez zatłoczone dhakijskie ulice nędzy. Czego tutaj nie ma! Pościg samochodowy domem z "Krucjaty Bourne'a", faszerowanie ołowiem czaszek wrogów à la John Wick, wreszcie walka wręcz, której rozstrzygnięcie utrudnia przeciwnikom ruch drogowy. Jeżeli w trakcie lektury powyższego opisu przypomnieliście sobie "Atomic Blonde" zaś jej pamiętną rejteradę z Berlina Wschodniego, śpieszę donieść, że Wasze skojarzenie jest jak daleko dobre. Hargrave pracował przy nowym filmie oraz w swoim reżyserskim debiucie postanowił przebić ów realizacyjny wyczyn. Z powodzeniem.

Extraction oraz szpiegowski akcyjniak z Charlize Theron łączy również jedno podobieństwo. W obu utworach na ważnego bohatera wyrasta miasto. Ekranowa Dhaka to złowieszczy, chaotyczny labirynt, w którym przemoc oraz wyzysk są czymś równie prostym jak oddychanie, a władzę sprawują wyróżniający się plemienną mentalnością gangsterzy. Aby pozostać w współczesnym złym zakątku, już od najmłodszych lat trzeba utwardzać skórę i serce. Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie. No, chyba, iż jest z Wami Tyler Rake.

recenzja polowanie

Anegdota głosi, że monarchini Maria Antonia zachęcała XVIII-wieczną francuską biedotę, której brakło chleba, do utrzymania ciastek. Znowuż satyryk Jonathan Swift skromnie proponował, aby konające z braku irlandzkie dzieci tuczyć i dbać jako przysmak dla angielskich elit. Dwieście lat później punkowcy z Dead Kennedys śpiewali o bogaczach szykujących hekatombę tym, którzy niestety nie załapali się do następnego progu podatkowego. I choć głośnemu filmowi Craiga Zobela – sugestywnie brutalnemu i sprintersko dynamicznemu – nie brakuje owej rockowej zadziorności, jego bezpośrednio prowokacyjne polityczne inklinacje bardziej szkodzą, niż leczą.

Przyjęło się niemalże za pewnik, że liberalne Hollywood, gdy już otrzymuje się do kreślenia krętych linii demarkacyjnych między stanami "czerwonymi" a "niebieskimi", zwykle krytykuje republikański konserwatyzm. Inna niepisana reguła filmowa każe nam z zmiany trzymać kciuki za tych, którzy tworzą za zwierzynę, natomiast nie za myśliwych. Stąd niejeden będzie uważał podczas seansu "Extraction" nie lada zagwozdkę. Bo przecież tutaj, na przekór zwyczajowej wykładni, to właściwie zwane liberalne elity krzyczące o zmianach klimatycznych są stroną żądną krwawego odwetu. Odmawiają człowieczeństwa tym, którzy do książce na tłu czy budowie zakładają że również obciachowe, ale noszone dumnie, spopularyzowane przez amerykańskiego prezydenta czapeczki z daszkiem.

"Extraction" miejscami całkiem trafnie wytyka zakłamanie wychodzące z elitarystycznego poczucia moralnej (oraz materialnej) wyższości. Istnieje toż zawsze satyra grubo ciosana. Jeśli kto zaciera ręce, nie mogąc doczekać się rychłego "kwiku lewactwa", niech wciąż nie otwiera szampana. Ofiary tytułowej imprezy – tracone na różne, nierzadko spektakularne sposoby – to skrojeni zgodnie z niekorzystnym dlań stereotypem ograniczeni, homofobiczni bigoci, z którymi trudno sympatyzować. Rzecz prawa nie jest przy tymże żadnej dyskusji, kto w obecnej krwawej opowieści (będącej ponoć urzeczywistnieniem bzdurnej teorii spiskowej) jest katem, a kto ofiarą. Nie forma bowiem trzymać kciuków za komicznie przewrażliwioną na problemie politycznej poprawności elitę, która umila sobie czas mordem. Choć za intrygą kładzie się trochę więcej, ów naddatek ujawnia dopiero finał filmu. https://filmyzlektorem.pl/

"Extraction" sprawdza się jako obficie podlana brutalnością oraz czarnym humorem rozrywka. Gdyby twórcy zatrzymywali się nieskomplikowanej konwencji thrillera, film byłby więcej lepszy. Niestety, mętna, rozwodniona i dodana łopatą polityczna wypowiedź niepotrzebnie przeszkadza w szybkiej (dosłownie!) akcji: radosnych strzelaninach oraz dużych bitkach na piąchy i kopniaki. Ostentacyjna prowokacyjność odnosi się do kreskówkowego nastawienia do przemocy, charakterystyki poszczególnych osoby, a i stosunkowo prostej puenty, której, oczywiście, nie ujawnię, a jaka jest może tutaj najlepsza.

Amerykańskie środowiska konserwatywne, podkręcane za pośrednictwem social mediów przez Donalda Trumpa, zawczasu oprotestowały "Extraction". Stąd podejrzenie, że nikt z obowiązującej strony sporu nawet nie obejrzał filmu. Marketingowcy uczynili z tego narzędzie reklamowe, obudowując dreszczowiec Zobela wygórowanymi oczekiwaniami. Jeśli jednak podejdziemy na dystansie do ostatniej B-klasowej rzeźni, zapominając o politycznych podziałach, odda się wyciągnąć z "Extraction" trochę niezłej zabawy. Popsutej, niestety, przez szczeniacką chęć dokopania po dróg najmniejszego oporu każdym stronom.

rodzinna apokalipsa recenzja

Który jest podstawowy symptom łączącej się katastrofy? To naturalne: temat w kontakcie. Gdy po powrocie człowieka do domu wieje chłodem, a może kochająca się para nie wie, co spowodować w prywatnej obecności, ważna istnieć bezpiecznym, że za chwilę z ekstremalną terapią małżeńską wkroczy los. Czasem przybierze formę porywaczy, przeciwnym razem terrorystów biorących zakładników. W wypadku nowego wspólnego dzieła Rica Romana Waugha i Gerarda Butlera (wcześniej pracowali przy akcyjniaku "Świat w ogniu") lekcji tego, co w byciu najważniejsze, udzieli nauczyciel kładący się za niepozornym imieniem Clarke.

Kim jest Clarke? Na to wydarzenie już znajdziecie odpowiedź. Twórcy "Greenland" nie wierzą bo w ścisłe budowanie treści oraz daleko szybko wprawiają mechanizm katastroficznego widowiska w znak. Clarke to firma komety, która zajmuje obecnie przelecieć obok Ziemi. Niestety Gwiezdny Wędrowiec tak zachwycił się naszą planetą, że zamiast polecieć w siną dal, wprowadził na niej wylądować. To zapewne grozi zniszczeniem życia. A przez określony moment świat spędza w błogiej nieświadomości końca. Chyba że jesteś – oczywiście jak bohaterowie "Greenland" –wybrańcem również otrzymałeś alert rządowy nakazujący stawienie się do ewakuacji. https://filmyzlektorem.pl/

Oglądając "Greenland", z łatwością można sobie wyobrazić, że scenariusz filmu został wypchnięty ze sterty papierów pozostałych po scenarzyście zmarłym 30 lat temu. Konstrukcja fabularna jest bowiem mocno przestarzała. Chcąc zaprezentować swój wymiar globalnej tragedii, twórcy stworzyli rzecz straszliwie egocentryczną, w której tworzymy kibicować głównej parze z dzieckiem, niezależnie od jakości i dokonywanych przez nich decyzji. Jak oni zatrzymują się samolubnie, pokazane istnieje wtedy jak duże doświadczenie oraz dramat egzystencjalny. Kiedy inni się tak zachowują, są niezbędnymi czarnymi charakterami służącymi podniesieniu poziomu adrenaliny. To, że niezbędni są do tegoż szczepie w obrazie o katastrofie naturalnej zmiatającej z dziedziny Ziemi bycie, dużo mówi o widowisku.

Osoby wychowane na spektaklach zniszczenia od Rolanda Emmericha będą wyjątkowo zawiedzione. Od wielkiego dzwonu zdarzy się uderzenie odłamka komety. Gdy natomiast oglądaliście zwiastun, to znajdowali prawie wszystko, co "Greenland" w aktualnym materiale ma do zaoferowania. Wygląda to tanio również niewiele spektakularnie. A również naprawdę chciałoby się, aby stanowiło ostatniego dużo. Niestety film Waugha przez większość czasu jest nieco ubogim kuzynem "Nocy oczyszczenia" aniżeli tanią wersją "Pojutrza" i "2012". "Greenland" to festiwal zbolałych, zdeterminowanych lub zrozpaczonych min. A jeszcze nieustannego komplikowania historii za sprawą syna bohaterów. Toż on w "głównych" czynnikach będzie chował w plecaku lub wygada się z sytuacją, o jakiej powinien milczeć. Oglądając film, można uwierzyć, że matka natura obdarzyła ludzi dziećmi, by uniemożliwić im przyjemne również proste przychodzenie do wybranego celu.

"Greenland" scenariuszowe mielizny i widowiskową biedę stara się ukrywać pod grubą warstwą chaotycznej akcji. W popularnych warunkach zapewne mało kto oddał się na ostatnie wybrać. Teraz jednak, kiedy wybór kinowej strawy jest niewielki, nawet tego rodzaju niedoróbka może tworzyć frajdę. W spokoju stare przysłowie mówi: Na bezrybiu oraz rak ryba. Jeśli zatem szukacie gry do ustalenia na pełnym ekranie, to wiedzcie, że potrafili dojść gorzej.